Dziś daliśmy czadu, aż wstyd się przyznać :-!
Mieliśmy wstać, jak to na wakacjach o 6.30 po kolejnym
intensywnym dniu. Dzwoni budzik w telefonie Aurelii. Przecieram oczy i siadam na łóżku. Wywlokłem się z mojej aksamitnej powłoczki
robiącej za śpiwór. za oknem straszne ciemności. Aurelia zabiera się za
pakowanie. kątem oka patrzę na zegarek i znów Przecieram oczy tym razem z
niedowierzaniem - jest 4.30. Trochę się wkurzyłem :-S Aurelia zrzuca winę na
komórkę, która w roamingu wyświetla jej 2 czasy i budzik ustawił się na czas
polski. Jakoś to przełknąłem i natychmiast zasnąłem. Budzimy się tym razem bez
budzika pośród dźwięków rzygania i cherchlania. To poranne rytuały sąsiadów i
uroki tanich hoteli. Za oknem piękny dzień. Szybkie śniadanie i pakowanko. Po
godzinie wychodzimy. Chcemy wcześniej dotrzeć na dworzec autobusowy i tam na
spokojnie napić się herbaty. Bierzemy Petite taxi z Djemaa. nie chce nam się
targować zwłaszcza, że taksiaże nie wykazują ochoty. Za 50Dh po 10min zajeżdżamy
na dworzec. Po chwili rozsiadamy się w kawiarence, a Aurelia delektuje pyszną
kawą (12Dh). Co jakiś czas wychodzę przed budynek szukając naszego autobusu,
ale coś długo go nie ma. W końcu podchodzę do informacji i pytam kiedy będzie.
I tu kolejny szok po nocnej pobudce, mamy zły czas na zegarkach! :-o jest o
godzinę później, a autobus już pojechał. Myślałem, że to jakiś głupi żart. Nie
mogłem uwierzyć. Tym bardziej, że mam w telefonie ustawiony czas sieciowy i tak
też ustawiliśmy zegarki. Pani pokazuje mi zegar na ścianie. O co tu chodzi?
Bilety niestety przepadły. Nie udało się wywalczyć zwrotu gotówki.
Takie właśnie przygody gwarantuje podróżowanie na własną
rękę.
Dobrze, że przynajmniej miejsce i data się zgadzają. Krótka
burza mózgów i ruszamy na pobliski dworzec autobusowy najlepszej w kraju sieci
CTM. I tu znów zabawa najpierw kupujemy bilety 90Dh/1os, każą nam czekać 15
minut na odprawienie bagażu, no to czekamy. Przed kasą stoi duży tłum ludzi,
nie ma żadnego końca kolejki. Panuje wolna amerykanka. Udaje się nam dopchać do
okienka i dowiadujemy się, że bagaż musi zostać zważony. Znów pchamy się do
pana, który waży bagaż, ale to nie koniec pisze coś na naszych biletach i znów
każe nam stać w tłumie po naklejkę na bagaż. Pocieszamy się tylko, że pomimo
niezłego bałaganu wszyscy w końcu załatwią swoje karteczki. W końcu dostajemy
paski, którymi oklejają nasze plecaki. W sumie lepiej, bo jest większa szansa,
że bagaż nie zginie i nikt nie zabierze twojego. No to wsiadamy, klima już
działa w autobusie jest bardzo przyjemnie, na dworze upał jest mocno
odczuwalny. Po 10 minutach manewrów na placu kierowca mówi coś po arabsku i
wszyscy oprócz nas wstają. Jak się okazało z chłodnicy cieknie woda.
Podstawiają nowy i z 30 minutowym opóźnieniem wyruszamy. Jedziemy przez
przełęcz Tizi n’Tichka (2092m npm) na drugą stronę Atlasu. Droga jest wąska i
kręta.
Przyciskając głowę do szyby nie widzę asfaltu tylko otchłań. Widoki jak
z samolotu. Ciężko się śpi, kierowca chyba chciał nadgonić stracony czas, ostro
hamował na zakrętach, które były co chwilę, do tego ludzie reagowali bardzo
emocjonalnie, widząc co jest przed nami na drodze.
Po 2,5 godziny stajemy na 40
minut w miejscowości Agouim na obiad. Fajne jedzenie grillowany kurczak (2
patyczki z szaszłykami) do tego frytki i sałatka z pomidorów i chleb + herbata
marokańska 32Dh, kwa z mlekiem 7 Dh. Tanio i można spokojnie się najeść. W
końcu dojechaliśmy do skrzyżowania w miejscowości Tabourahte tu na naszą prośbę kierowca się zatrzymuje. Zanim
zdążyliśmy założyć plecaki, już podjechała do nas taksówka. Obrotni miejscowi
załatwili nam transport do Ait Bin Haddou za 60Dh. Jechaliśmy sami, czekanie na
następnych turystów nie miało sensu, bo nikogo nie było. Kierowca zawiózł nas
pod sam hotel. Wybraliśmy hotel Chez Brahim który wcześniej rezerwowaliśmy
przez Internet. Noc kosztuje 280Dh.
W cenę wliczono stylowy pokój z łazienką,
ciepłą wodą i śniadanie, są ręczniki i taras
z pięknym widokiem na kazbę.
(Ksar Ait Ben Haddou - ufortyfikowana wioska założona przez Almorawidów w XI w. To tu nakręcono takie filmy jak Lawrance`a z Arabii czy Gladiator. Te wieże pochodzą z XVI w. co 20 lat muszą je odrestaurowywać)
Właśnie dlatego wybraliśmy ten hotel choć nie jest
najtańszy, ale warto.
Nawet lokalny muezin nie jest nachalny i daje pospać :) Delektujemy
się ciszą, spokojem, scenerią i wreszcie się wysypiamy. Śniadanie hotelowe nas
powaliło. Choć lubię cukier to jednak nie w takich ilościach. Wszystko było
słodkie lub bardzo słodkie poza kawą. Może tak lubią Francuzi którzy są tu z
nami, ale ja po śniadaniu czułem mdłości.
(tu jemy śniadania i tworzymy bloga :) tu mamy najlepszy zasięg)
Po śniadaniu ruszyliśmy na zwiedzanie kazby. Droga doń wiedzie ścieżką usianą sklepikami
z souvenirkami. Nie było by tak źle, ale przejście spokojnie po takiej trasie nie
należy do łatwych. Oczywiście i my wpadliśmy w sidła, mieliśmy tylko wejść i zobaczyć. :)
W końcu ruszmy przechodzimy koryto wysuszonej rzeki i
wchodzimy do kazby. Na wejściu siedzi 2 staruszków i kasuje 10Dh/1os. Robimy
krok do przodu i prawie zostaliśmy stratowani przez osiołki, które na grzbiecie
miały worki pełne ich odchodów. Początek niezły.
Dalej szlak wiedzie między stoiskami z rękodziełem. Żadnego oglądania
zawartości sklepików tylko z zewnątrz.
(tygrysy kazby :)
Idziemy w górę na punkt widokowy. Po drodze spotykamy fajnego
garjka.
Kilka ujęć z góry.
Schodząc wyszliśmy poza tradycyjny szlak i trochę się poszwendaliśmy
po wąskich uliczkach i zaglądając do rozpadających się wnętrz. Kazba zbudowana
jest z gliny i pewnie by się rozpadła, gdyby nie ciągłe odrestaurowywanie. Jej
mieszkańcy nie mogą używać oświetlenia elektrycznego dla zachowania klimatu. W 1987r UNESCO wpisało Ksar na Listę Światowego Dziedzictwa
A na sam koniec
wychodząc z kazby mostem, weszliśmy do restauracji znajdującej się na jego
końcu. Na obiad zmówiliśmy tajin z kurczakiem doprawiony cytryną, pieprzem, curry
i oliwkami (40Dh) do tego herbata marokańska 10Dh za szklankę.
Dalsza część dnia to już tylko lenistwo :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz